Now Playing (193*)

ekskursje.pl 1 rok temu

Ukazał się mój felieton laudacyjny dla książki Jarka Szubrychta „Skóra i ćwieki na wieki”. Tak mi się podoba, iż zareklamuję ją jeszcze na blogu.

Właściwie dopiero z tej książki dowiedziałem się, iż to co lubiłem w metalu, ma fachową nazwę „New wave of British heavy metal”. Wtedy nie używano tego określenia, w każdym razie nie w Polsce.

Wysiadłem z piekielnego pociągu Szatana właśnie kiedy to się zaczęło różnicować. Pamiętam, jak czytałem artykuł (być może w „Non Stopie”?) o nowych odmianach: iż speed, iż power, iż glam i nie mylmy trashu z thrashem.

Padały tam nazwy, które nic mi już nie mówiły. A i opis nie brzmiał zachęcająco.

Szubrycht, jak wynika z jego książki, wtedy właśnie do tego pociągu wsiadał. Możliwe, iż zadecydowało najważniejsze 5 lat różnicy wieku między nami.

Dobrze ilustruje to stosunek do TSA. Ja ich pokochałem miłością od pierwszego przesteru. Byli dla mnie „równie dobrzy jak AC/DC”, a to był najwyższy komplement dla dwunastoletniego mnie.

Nastoletniego Szubrychta od TSA odrzucało (!!!), bo nie byli równie dobrzy jak Europe (!!!!!). Polubił ich (i retroaktywnie docenił) dopiero za sprawą „Akademii Pana Kleksa”.

Dla mnie z kolei zagranie w filmie dla dzieci było upadkiem, zdradą, selloutem. Szubrycht powinien to rozumieć, skoro gdzie indziej pisze, iż zespół Mech był obiektywnie dobry, ale nie słuchało się go, no bo jak tu słuchać zespołu, którego leader występuje w Teleranku…

Felieton poświęciłem wątkowi pobocznemu w książce Szubrychta. Parę razy pisze, iż metal dla nastolatka może pełnić funkcję terapeutyczną.

Nie jesteśmy psychologami, ani on, ani ja. Ale coś w tym jest.

Najgorsze, iż od kiedy jestem nauczycielem, moje wyobrażenia na temat psychiki nastolatków i ich potrzeb terapeutycznych, nie są już tylko inspiracją do felietonów. jeżeli coś sobie wyobrażam źle, mogę komuś zrobić krzywdę – więc wyjątkowo serdecznie zapraszam do dyskusji.

Moje kanapowe psychologizowanie wygląda tak. Wczesny nastolatek, taki z przedziału 11-15, czyli właśnie typowo metalowego, po raz pierwszy doświadczył przynajmniej jednej życiowej straty: straty dzieciństwa.

Doświadcza „worst of both worlds”. Nie bardzo może korzystać z tego, iż jest już dorosły, ale na każdym kroku słyszy, iż nie jest już dzieckiem. Nie wolno mu tego, tamtego, siamtego i owamtego, na wszystko jest za duży albo za mały.

To rodzi frustrację. Do tego dochodzą hormonalne skoki nastroju plus uświadomienie sobie własnej śmiertelności.

Metalowe piosenki często traktują o trupach, czaszkach, zaświatach, makabrze i apokalipsie. choćby jeżeli nie rozumiemy tekstu, albo nie ma żadnego tekstu tylko ktoś charcze do rury od odkurzacza, makabra jest przekazywana pozawerbalnie.

„Hallowed Be Thy Name”, o którym piszę w felietonie, to dla mnie kandydat na wzorzec z Sevres Metalowej Doskonałości. Że to piosenka o śmierci – to rozumiałem jeszcze nie znając angielskiego, przebijając się ze słownikiem.

Bardzo głośne słuchanie tego (na słuchawkach) rzeczywiście działało na mnie przeciwlękowo i antydepresyjnie. Nie twierdzę oczywiście, iż muzyka może każdemu zastąpić porządne leczenie, ale ja po prostu wtedy musiałem się nią zadowolić.

Wydaje mi się, iż to działa następująco. Ta muzyka zmusza nas do skonfrontowania się z naszymi najgłębszymi lękami, które symbolizują te wszystkie czaszki, szubienice i maskotka Eddiego.

Wychodzimy z tej konfrontacji cało. Przeszliśmy przez dolinę cienia i przez cały czas żyjemy. To płyta się skończyła, nie my.

Możemy ją puścić jeszcze raz, ale teraz to my mamy symboliczną kontrolę. Nasze lęki są teraz zaklęte w winylowym krążku albo magnetycznej taśmie. Możemy wcisnąć PLAY, ale możemy też wcisnąć STOP (czy co tam się teraz robi na tych tam, panie dziejaszku, spotifajach).

Oczywiście, to działa tylko w pewnym wieku. Potem zwykle mamy większe wymagania wobec muzyki i tekstu. Chociaż…

Nie jestem koneserem muzyki klasycznej. Te kawałki, które lubię (i zdarza mi się choćby puścić z winyla), mają zwykle trochę metalowego wykurwu.

Nie zaskoczę was, myślę np. o dziewiątej Dvoraka i siódmej Beethovena. To taki Iron Maiden dla dorosłych (przynajmniej na mnie działa w podobny sposób).

Chętnie poznam wasze muzyczne historie. Oraz opinie na temat mojego wyobrażenia psychiki nastolatka…

Idź do oryginalnego materiału